UZDRAWIANIE SIEBIE A NIEUNIKNIONA CIEMNOŚĆ/ZŁO/CIERPIENIE/ŚMIERĆ

Pamiętam, jak bardzo poruszyła mnie historia/legenda/relacja z życia Buddy, gdy byłam w szkole podstawowej. Oglądałam film z Keanu Reeves „Mały Budda” Bertolucciego, w którym Keanu-Budda wychodził z pałacu i przekonywał się, że istnieją bieda, choroba, śmierć, cierpienie. I był w szoku.

I tak sobie myślę, że często mamy w sobie ten pałac, przestrzeń, część, która myśli, że hej! mnie zło ominie!, ja się mu wymknę! I za murem pałacu jest ten moment życiowy/ doświadczenie, w którym boleśnie zderzamy się z tym, co nieuniknione. Jeśli nie w nas, bo akurat jesteśmy zdrowi, szczęśliwi, to u bliskich (śmierć, choroba, straty). A ostatecznie wszyscy staniemy przed perspektywą starości i/lub śmierci.

Jak bardzo chcemy wierzyć w złote metody, ścieżki ku szczęściu, lekarstwa, które na zawsze odsuną od nas ból? Jak bardzo chcemy mieć wszystko pod kontrolą?

Niedawno oglądałam przekazy z Kronik Akaszy Matiasa de Stefano w filmie na Gaia.com, w którym opisuje on strukturę świata (bardzo polecam, bo jest to holistyczna i prosto opisana seria przekazów – dobrze zwizualizowana, robiąca duże wrażenie) i Matias mówi tam o Samsarze, o kole materii, które, gdy już zataczamy krąg i dopełniamy w doświadczeniu pełne 360stopni, to punkt początkowy przesuwa się o stopień w prawo, tym samym uniemożliwiając nam pełny obrót. Więc znowu zataczamy krąg, ale okręg znowu się przesuwa. W ten sposób nigdy nie dopełniamy całości, ale cały czas kroczymy do przodu. Zgodnie z tym przekazem – nigdy nie osiągamy w tym wymiarze pełni doskonałości. Lucyferyczna niedoskonałość umożliwiająca ciągły rozwój, nigdy pełnię. W buddyzmie to jest obrazowane wozem, na którym jedziemy, posuwamy się naprzód, ale jedno koło zawsze turkocze. 😁 

Lucyferyczna materia zawsze wyrywa nam z rąk ten ideał, o którym marzymy, ale jednocześnie nigdy nie zastaliśmy go, gdyż trudno jest nam sobie wyobrazić nieskończoność w idealnym świecie. I tak już po prostu jest na tym świecie – jak mówią mędrcy np. buddyści, choć czasami potrzebujemy powalczyć i znaleźć swój własny wyjątek od tej reguły. Co oznacza w praktyce, że nigdy się nie przepracujemy psychologicznie, nigdy nie uzdrowimy, nigdy nie będziemy nieśmiertelni, wiecznie bogaci i młodzi. Zmiana jest nieunikniona. Są tylko chwile ukojenia, chwile spełnienia, które poprzedzają kolejne impulsy do działania, zmiany, ruchu.

W długoletniej praktyce „pracy nad sobą” istnieje podobna pułapka – często w procesie terapii dochodzi się do punktu rozczarowania, gdy „ciągle coś” wychodzi i proces samodoskonalenia siebie samej/ego i swojego życia nigdy się nie zakończy. Zaczynamy sobie uświadamiać, że dotychczas nieświadomie dążyliśmy do całkowitego końca cierpienia, które o dziwo nie następuje.

Momentem spotkania z przemijaniem jest moment uświadomienia sobie braku wiecznej przyjemności i wiecznego niezmiennego w kształcie szczęścia.

I to oznacza też, że recepty na stałe i w 100% skuteczne uzdrowienia nie istnieją.

To po co iść na terapię? Po co korzystać z usług ezoterycznych? Po co dążyć do oświecenia poprzez medytacje?

Czasem myślę, że między innymi po to, żeby w tej drodze na hałaśliwym wozie nie być samej/samemu albo po to, żeby mniej się tym zepsutym kołem martwić/ złościć i nie udawać, że go nie ma. A może w rytm tego turkotania śpiewać swoją piosenkę? Dla otuchy, dla lepszego zrozumienia, dla głębszego czucia swojej różnorodności. Dla poznania strategii, jak lepiej reagować, gdy jest trudno…

Autor grafiki: Kreskonauta